W ciemności i ciszy
Tego roku słoneczniki wysiano za wcześnie – zasłuchana w ciszę myślała, że tak będzie opowiadać o tym, co właśnie się działo, wnukom. Jeśli będzie miała wnuki. Jeśli będzie miała dzieci. Jeśli w ogóle miała jeszcze narzeczonego.
— Mam – wypowiedziała to słowo samym ruchem ust, zbyt wystraszona, by naruszyć ciszę.
Ktoś mógłby zapytać: po co w ogóle? Czemu Olesia nie zachowała go w myślach, skoro w żaden sposób nie zmieniło ono świata? Po co to? Po co tamto? Nie warto! Tylko że warto, bo sam szmer oddechu, pyknięcie przy rozwieraniu ust sprawiły, że nieco bardziej w to uwierzyła. Szmerem, cieniem słowa zaklęła rzeczywistość – przynajmniej na chwilę. Tak, miała narzeczonego. Nie tu, w mieszkaniu na trzecim piętrze bloku, ale w lesie, na południe od miasta, może w jednostce, w namiocie, w czyimś domu.
Tego roku słoneczniki wysiano za wcześnie, ale i tak zakwitły…
Czy wysiane w marcu ziarna miały szansę wyrosnąć? Czy właśnie wróżyła kolejne miesiące wojny? Oddech utknął jej w gardle, ciało wierzgnęło konwulsyjnie, jęknęła rama łóżka, zaszeleściła kołdra, ale sama Olesia nawet nie pisnęła.
Powinna spać, ale jak zasnąć, gdy myśli pędzą jedna przez drugą, wyobraźnia wychowana w równym stopniu na opowieściach babci i filmach z zachodu, produkuje coraz dziwniejsze scenariusze, a jeden straszniejszy od drugiego? Jedynie działanie pomagało jej o tym nie myśleć, ale już dawno kazali jej pójść się położyć, złapać kilka godzin snu, bo ze zmęczenia nie widziała już ostro i trzęsły się jej ręce. A ręce nie mogą ci się trząść, gdy siedząc na krawężniku, lejesz cenną benzynę do równie cennych szklanych butelek.
Śpij, głupia, wczoraj nie zmrużyłaś oka!
Zamknęła oczy.
Niczego to nie zmieniło, bo całe miasto spowijała skondensowana ciemność, wydestylowana z dwóch porcji pochmurnej nocy, nowiu i jednej miarki godziny policyjnej, doprawiona strachem i szczyptą ciszy. Eliksir nieistnienia, którym skrapiali domy i ulice o zmierzchu. Z kropli, które upadły na ziemię, wypełzały cienie o długich ramionach i wielkich paszczach. Pożerały niewielkie domy i wysokie bloki, pochłaniały sklepy, biura, przystanki. Kleiły się do okien i kładły na ulicach swe wielkie cielska, i jak noc długa mruczały w rytm drżenia wystraszonego ciała: tu niczego nie ma, lećcie dalej, tu niczego nie ma, nie widzieliście na drogach, że żadne znaki tu nie prowadzą? Nie ma tablicy końca i początku, niczego tu nie ma, lećcie dalej. Ich szmer wślizgiwał się w uszy, budził myśli, pytania – ktoś coś mówił? ktoś krzyczał? ktoś zbiegł po schodach? ostrzegał? czy to burza czy pomruk myśliwca? czy to tylko puszka tocząca się ulicą? czy to alert na telefonie? czy to tylko gałęzie uderzające o siebie, czy tupot nóg w mieszkaniu Natalii na górze? czy już uciekają, bo może już na nich idą? już lecą? Słuchaj, słuchaj, słuchaj, nie oddychaj, bo zagłuszysz, głupia!!!
— Ciii…
Strach pochylał się nad nią. Jego wielki łeb ledwo mieścił się pod sufitem, gdy stał przygarbiony i na ugiętych kolanach, jednym długim ramieniem podpierając się o podłogę. Kościsty palec dotykał bezwargich ust wypełnionych połamanymi zębami. Nad nimi błyszczały ślepia, jak dwie, przesłonięte szmatą, latarnie. Dość jasne, by zobaczyć je z bliska, ale z daleka niczym fantomowe ogniki.
— Ciii – szepnął i skinął na nią.
Wyszedł do przedpokoju przez zbyt małe dla siebie drzwi i spojrzał w jej stronę. Zazgrzytał zębami ponaglająco, ale nie usłyszała tego, a jedynie poczuła. Zadrżała w środku, jakby nie była niczym więcej jak tylko workiem pełnym kości, bezszelestnie spadającym po schodach. W dół, w dół, w dół, na złamanie karku.
Czekał na nią na parterze, ledwo mieszcząc się pomiędzy ścianami a przypiętym do grzejnika rowerem i sklepowym wózkiem, którym rano bezdomni przywieźli stare butelki i szmaty. Dziwne, że go nie zabrali, ale może ktoś w bloku dał im kąt do spania. Nie pamiętała. Końcówka dnia była dla niej rozmytą plamą. Żenia, przepalonym przez dekady głosem, czytał wiadomości, Ma…
Strach ubódł ją kościstym palcem w bok, pochylił swój wielki łeb, dwa ogniki zapłonęły ponaglająco i dopiero wtedy zauważyła, że otworzył drzwi. Pokręciła głową. Nie, nie wolno było wychodzić na zewnątrz! Szturchnął ją. Nierówny pazur zahaczył o ubranie i pociągnął tak mocno, że wypadła na dwór, w ciemność, która zamiast otulić ją jak budynki, naparła na nią, jakby chciała ją zmiażdżyć. […]
„24/02/2022”
Antologia dla Ukrainy
Wydawca: Wydawnictwo IX
Premiera: 3 kwietnia 2022
ISBN: 9788396445025
Do zdobycia...
Na stronie wydawcy.
„24/02/2022”
Antologia dla Ukrainy
Wydawca: Wydawnictwo IX
Premiera: 3 kwietnia 2022
ISBN: 9788396445025
Do zdobycia...
Na stronie wydawcy.
Tego roku słoneczniki wysiano za wcześnie – zasłuchana w ciszę myślała, że tak będzie opowiadać o tym, co właśnie się działo, wnukom. Jeśli będzie miała wnuki. Jeśli będzie miała dzieci. Jeśli w ogóle miała jeszcze narzeczonego.
— Mam – wypowiedziała to słowo samym ruchem ust, zbyt wystraszona, by naruszyć ciszę.
Ktoś mógłby zapytać: po co w ogóle? Czemu Olesia nie zachowała go w myślach, skoro w żaden sposób nie zmieniło ono świata? Po co to? Po co tamto? Nie warto! Tylko że warto, bo sam szmer oddechu, pyknięcie przy rozwieraniu ust sprawiły, że nieco bardziej w to uwierzyła. Szmerem, cieniem słowa zaklęła rzeczywistość – przynajmniej na chwilę. Tak, miała narzeczonego. Nie tu, w mieszkaniu na trzecim piętrze bloku, ale w lesie, na południe od miasta, może w jednostce, w namiocie, w czyimś domu.
Tego roku słoneczniki wysiano za wcześnie, ale i tak zakwitły…
Czy wysiane w marcu ziarna miały szansę wyrosnąć? Czy właśnie wróżyła kolejne miesiące wojny? Oddech utknął jej w gardle, ciało wierzgnęło konwulsyjnie, jęknęła rama łóżka, zaszeleściła kołdra, ale sama Olesia nawet nie pisnęła.
Powinna spać, ale jak zasnąć, gdy myśli pędzą jedna przez drugą, wyobraźnia wychowana w równym stopniu na opowieściach babci i filmach z zachodu, produkuje coraz dziwniejsze scenariusze, a jeden straszniejszy od drugiego? Jedynie działanie pomagało jej o tym nie myśleć, ale już dawno kazali jej pójść się położyć, złapać kilka godzin snu, bo ze zmęczenia nie widziała już ostro i trzęsły się jej ręce. A ręce nie mogą ci się trząść, gdy siedząc na krawężniku, lejesz cenną benzynę do równie cennych szklanych butelek.
Śpij, głupia, wczoraj nie zmrużyłaś oka!
Zamknęła oczy.
Niczego to nie zmieniło, bo całe miasto spowijała skondensowana ciemność, wydestylowana z dwóch porcji pochmurnej nocy, nowiu i jednej miarki godziny policyjnej, doprawiona strachem i szczyptą ciszy. Eliksir nieistnienia, którym skrapiali domy i ulice o zmierzchu. Z kropli, które upadły na ziemię, wypełzały cienie o długich ramionach i wielkich paszczach. Pożerały niewielkie domy i wysokie bloki, pochłaniały sklepy, biura, przystanki. Kleiły się do okien i kładły na ulicach swe wielkie cielska, i jak noc długa mruczały w rytm drżenia wystraszonego ciała: tu niczego nie ma, lećcie dalej, tu niczego nie ma, nie widzieliście na drogach, że żadne znaki tu nie prowadzą? Nie ma tablicy końca i początku, niczego tu nie ma, lećcie dalej. Ich szmer wślizgiwał się w uszy, budził myśli, pytania – ktoś coś mówił? ktoś krzyczał? ktoś zbiegł po schodach? ostrzegał? czy to burza czy pomruk myśliwca? czy to tylko puszka tocząca się ulicą? czy to alert na telefonie? czy to tylko gałęzie uderzające o siebie, czy tupot nóg w mieszkaniu Natalii na górze? czy już uciekają, bo może już na nich idą? już lecą? Słuchaj, słuchaj, słuchaj, nie oddychaj, bo zagłuszysz, głupia!!!
— Ciii…
Strach pochylał się nad nią. Jego wielki łeb ledwo mieścił się pod sufitem, gdy stał przygarbiony i na ugiętych kolanach, jednym długim ramieniem podpierając się o podłogę. Kościsty palec dotykał bezwargich ust wypełnionych połamanymi zębami. Nad nimi błyszczały ślepia, jak dwie, przesłonięte szmatą, latarnie. Dość jasne, by zobaczyć je z bliska, ale z daleka niczym fantomowe ogniki.
— Ciii – szepnął i skinął na nią.
Wyszedł do przedpokoju przez zbyt małe dla siebie drzwi i spojrzał w jej stronę. Zazgrzytał zębami ponaglająco, ale nie usłyszała tego, a jedynie poczuła. Zadrżała w środku, jakby nie była niczym więcej jak tylko workiem pełnym kości, bezszelestnie spadającym po schodach. W dół, w dół, w dół, na złamanie karku.
Czekał na nią na parterze, ledwo mieszcząc się pomiędzy ścianami a przypiętym do grzejnika rowerem i sklepowym wózkiem, którym rano bezdomni przywieźli stare butelki i szmaty. Dziwne, że go nie zabrali, ale może ktoś w bloku dał im kąt do spania. Nie pamiętała. Końcówka dnia była dla niej rozmytą plamą. Żenia, przepalonym przez dekady głosem, czytał wiadomości, Ma…
Strach ubódł ją kościstym palcem w bok, pochylił swój wielki łeb, dwa ogniki zapłonęły ponaglająco i dopiero wtedy zauważyła, że otworzył drzwi. Pokręciła głową. Nie, nie wolno było wychodzić na zewnątrz! Szturchnął ją. Nierówny pazur zahaczył o ubranie i pociągnął tak mocno, że wypadła na dwór, w ciemność, która zamiast otulić ją jak budynki, naparła na nią, jakby chciała ją zmiażdżyć. […]
You must be logged in to post a comment.