Rozmył się czas

A co jeśli jesteśmy pierwsi?

Długie fale o łagodnych grzbietach z daleka są prawie niezauważalne. Gdy patrzysz na nie z tarasu latarni morskiej na wschodnim cyplu Colifior, gotowaś przysiąc, że morze jest tego dnia płaskie. Dopiero spoglądając daleko na pierwszą parę pław podejściowych, dostrzegasz, jak unoszą się i opadają na wodzie. W górę i w dół jak w kołysce.

– Tuyến.

Głos wydobywa się z komunikatora przypominającego ptaka o złoto-fioletowych skrzydłach, który nosisz na uchu.

– Tak?

– Skończyli ładować. Możesz wychodzić.

Mruczysz potakująco. Z latarni morskiej żwawym krokiem powinnaś dotrzeć do portu zachodniego w pół godziny. To jeden z najdłuższych spacerów, jakie można odbyć na tym archipelagu bez chodzenia po własnych śladach. Gdy Pieśń Poranka wyruszała w podróż, wiedzieliście, że udajecie się do wodnego świata. Mieliście ze sobą listy rekomendowanych nazw, w tym tych dla mórz i zatok, aby upamiętnić ludzi, którzy uczynili wasz lot możliwym. Ale tworzący je patrzyli na tę planetę, na Vivrevirdi, z daleka, i gdy przylecieliście, zaskoczyło, jak niewiele lądu zakłóca błękit wszechoceanu. 

Z poczucia obowiązku wyznaczyliście arbitralne granice mórz. Nadaliście dumne nazwy płyciznom, wyspom, archipelagom. Rozproszyliście się po nich i zaczęliście stawiać domy, magazyny, porty. Wysoko ponad atmosferą drążyliście asteroidy układu, karmiliście drukarki na statku i zsyłaliście na dół gotowe drzwi, krzesła oraz stoły. A przede wszystkim jachty. Czemu nie małe śmigłowce? Latacze szybko przemierzające przestworza? Czemu, Tuyến? Czy kierował wami pragmatyzm, prostota konstrukcji, jej niezawodność i niezależność od paliwa, jakiekolwiek by ono było, czy może coś innego?

Gdy docierasz do portu – wielka nazwa dla kei zbudowanej głównie z pływających pomostów – masz zadyszkę. Z trzech zacumowanych jachtów jeden jest twój. Ten z czerwonym kadłubem o niemal pionowym dziobie i szarym pokładzie. Koła sterowe lśnią za niską nadbudówką, maszt wznosi się wysoko. Pod salingiem powiewają dwie niewielkie flagi – ta z Ziemią i ta ze Słońcem.

– Sprawdziliśmy wszystko z Villemem. Płetwa faktycznie miała lekki luz, ale poprawiliśmy ją. Naciąg want też. W bakiście na rufie schowałem ci zapas liny, bo topenanta wygląda dobrze, ale mam złe przeczucia… – Res ostatnie słowa wypowiada ciszej.

Oboje zdajecie się zażenowani tym, że ufacie przeczuciu, ale masz przed sobą wiele dni rejsu do Archipelagu Leire, a stworzenie sieci satelitów pozycjonująco-komunikacyjnych ciągle macie w planach.Jest przecież tyle innych pilniejszych potrzeb… Jeśli coś się stanie, będziesz musiała czekać, aż wasz statek znajdzie się niemal nad tobą, bo twój nadajnik nie ma dość mocy, aby dosięgnąć go tuż nad horyzontem.Potem ktoś wyśle pomoc, ale nim ta dopłynie, to ciebie zniesie i będziecie się szukać na wszechoceanie… Lepiej, abyś mogła sama wejść na maszt, wymienić linę, zanurkować i oczyścić śrubę. Cokolwiek. Oboje to wiecie, dlatego żadne z was się nie śmieje. Ściskacie swoje dłonie na pożegnanie i wskakujesz na pokład. Gdy ty rozbuchtowujesz szoty i fały, Res woła Villema, by pomógł mu na kei. 

Rozlega się szum niewielkiego silnika i wasze wołanie, gdy oddajesz szpringi i cumy. Odchodzisz. Ostatni raz patrzysz na Colifior za rufą i ustawiasz się dziobem do wiatru. Furkot rozwijającego się foka wypełnia powietrze. Zwalniasz zacisk knagi i stawiasz grota. Łopot płótna zagłusza życzenia spokojnej wody wykrzykiwane z brzegu. Odpadasz i żagle łapią wiatr. Cichną. Jacht kładzie się na burcie, nabiera prędkości. W końcu wygaszasz silnik. Zostałaś tylko ty, wiatr i wszechocean.

Mirabelka idzie w przechyle, żagle są mocno wybrane i gdyby udało ci się utrzymać ten kurs przez kolejne sześć dni, to szybko dotarłabyś do najbardziej wysuniętego na południowywschód krańca Leire, ale jeśli dobrze odczytujesz, co zapowiada niebo, to będziesz musiała zawrócić, sztormować z wiatrem, kto wie, jak długo. 

– Cholerny dziad burzowy – mruczysz, spoglądając na wypiętrzające się przed dziobem chmury, w których widzisz pomarszczoną twarz. Wiesz, że to tylko pareidolia, ale nie przeszkadza ci to mówić do nieba głośno, jakby ktoś tam faktycznie był i cię słuchał.

Zaciskasz mocniej dłonie na kole sterowym i kalkulujesz, bo sztorm oznacza stanie na deku i pilnowanie kursu, póki wiatr się nie uspokoi. Bieleją ci knykcie. Na Ziemi potężne statki z wielkimi silnikami były w stanie walczyć z żywiołem, próbować zderzać się z falami, ale twój mały jacht nie podoła. Ustawiasz samoster i zbiegasz pod pokład, przygotować kanapki i coś ciepłego do picia w termosie. Wyciągasz sztormiak, kalosze. Nie dasz się zaskoczyć. Masz cel.

Wszyscy go mieliście, przylatując tutaj. […]

Tytuł
Wydawca: Klub Miłośników Fantastyki „Biały Kruk”
Premiera: 6 października 224
ISBN: 2544-6304

Do zdobycia...

W formacie PDF ze strony Białego Kruka

Spis treści (opowiadania)
Magdalena Anna Sakowska (Maladie) i Grzegorz Czapski (Karevos)
    Rozmowy lady Maladie i sir Karevosa o… Olvido
Tomasz Kozłowski
    Współczesne ziny – przegląd magazynów nominowanych do Nagrody Hugo
Grzegorz Czapski
    Powrót do Zodiac Universum – recenzja Thino’pa
Lisioł, Grzegorz Wielgus, Emilia Kolosa
    Lisi komiks – Prolog
Cezary Czyżewski
    Wiatr w dłoniach
Marta Magdalena Lasik
    Rozmył się czas
Aleksandra Cebo
    Skra duszy w drewnie zaklęta
Jakub Chilimończyk
    Cztery wpisy z pamiętnika
Alicja Westphal-Kalinska
    Noc się w morzu zatapia
Magda Bannerman
    Koniunkcja
Krzysztof Niedzielski
    Morska konfrontacja – bestia i ofiara
Mateusz Wyszyński
    Kiedyś-to-było-inator
Marlena Urbaniak-Babula
    Paranoidalna XIV
Olaf Pajączkowski
    Pajęczyna XV

Tytuł
Wydawca: Klub Miłośników Fantastyki „Biały Kruk”
Premiera: 6 października 224
ISBN: 2544-6304

Do zdobycia...

W formacie PDF ze strony Białego Kruka

Spis treści (opowiadania)
Magdalena Anna Sakowska (Maladie) i Grzegorz Czapski (Karevos)
    Rozmowy lady Maladie i sir Karevosa o… Olvido
Tomasz Kozłowski
    Współczesne ziny – przegląd magazynów nominowanych do Nagrody Hugo
Grzegorz Czapski
    Powrót do Zodiac Universum – recenzja Thino’pa
Lisioł, Grzegorz Wielgus, Emilia Kolosa
    Lisi komiks – Prolog
Cezary Czyżewski
    Wiatr w dłoniach
Marta Magdalena Lasik
    Rozmył się czas
Aleksandra Cebo
    Skra duszy w drewnie zaklęta
Jakub Chilimończyk
    Cztery wpisy z pamiętnika
Alicja Westphal-Kalinska
    Noc się w morzu zatapia
Magda Bannerman
    Koniunkcja
Krzysztof Niedzielski
    Morska konfrontacja – bestia i ofiara
Mateusz Wyszyński
    Kiedyś-to-było-inator
Marlena Urbaniak-Babula
    Paranoidalna XIV
Olaf Pajączkowski
    Pajęczyna XV

Długie fale o łagodnych grzbietach z daleka są prawie niezauważalne. Gdy patrzysz na nie z tarasu latarni morskiej na wschodnim cyplu Colifior, gotowaś przysiąc, że morze jest tego dnia płaskie. Dopiero spoglądając daleko na pierwszą parę pław podejściowych, dostrzegasz, jak unoszą się i opadają na wodzie. W górę i w dół jak w kołysce.

– Tuyến.

Głos wydobywa się z komunikatora przypominającego ptaka o złoto-fioletowych skrzydłach, który nosisz na uchu.

– Tak?

– Skończyli ładować. Możesz wychodzić.

Mruczysz potakująco. Z latarni morskiej żwawym krokiem powinnaś dotrzeć do portu zachodniego w pół godziny. To jeden z najdłuższych spacerów, jakie można odbyć na tym archipelagu bez chodzenia po własnych śladach. Gdy Pieśń Poranka wyruszała w podróż, wiedzieliście, że udajecie się do wodnego świata. Mieliście ze sobą listy rekomendowanych nazw, w tym tych dla mórz i zatok, aby upamiętnić ludzi, którzy uczynili wasz lot możliwym. Ale tworzący je patrzyli na tę planetę, na Vivrevirdi, z daleka, i gdy przylecieliście, zaskoczyło, jak niewiele lądu zakłóca błękit wszechoceanu. 

Z poczucia obowiązku wyznaczyliście arbitralne granice mórz. Nadaliście dumne nazwy płyciznom, wyspom, archipelagom. Rozproszyliście się po nich i zaczęliście stawiać domy, magazyny, porty. Wysoko ponad atmosferą drążyliście asteroidy układu, karmiliście drukarki na statku i zsyłaliście na dół gotowe drzwi, krzesła oraz stoły. A przede wszystkim jachty. Czemu nie małe śmigłowce? Latacze szybko przemierzające przestworza? Czemu, Tuyến? Czy kierował wami pragmatyzm, prostota konstrukcji, jej niezawodność i niezależność od paliwa, jakiekolwiek by ono było, czy może coś innego?

Gdy docierasz do portu – wielka nazwa dla kei zbudowanej głównie z pływających pomostów – masz zadyszkę. Z trzech zacumowanych jachtów jeden jest twój. Ten z czerwonym kadłubem o niemal pionowym dziobie i szarym pokładzie. Koła sterowe lśnią za niską nadbudówką, maszt wznosi się wysoko. Pod salingiem powiewają dwie niewielkie flagi – ta z Ziemią i ta ze Słońcem.

– Sprawdziliśmy wszystko z Villemem. Płetwa faktycznie miała lekki luz, ale poprawiliśmy ją. Naciąg want też. W bakiście na rufie schowałem ci zapas liny, bo topenanta wygląda dobrze, ale mam złe przeczucia… – Res ostatnie słowa wypowiada ciszej.

Oboje zdajecie się zażenowani tym, że ufacie przeczuciu, ale masz przed sobą wiele dni rejsu do Archipelagu Leire, a stworzenie sieci satelitów pozycjonująco-komunikacyjnych ciągle macie w planach.Jest przecież tyle innych pilniejszych potrzeb… Jeśli coś się stanie, będziesz musiała czekać, aż wasz statek znajdzie się niemal nad tobą, bo twój nadajnik nie ma dość mocy, aby dosięgnąć go tuż nad horyzontem.Potem ktoś wyśle pomoc, ale nim ta dopłynie, to ciebie zniesie i będziecie się szukać na wszechoceanie… Lepiej, abyś mogła sama wejść na maszt, wymienić linę, zanurkować i oczyścić śrubę. Cokolwiek. Oboje to wiecie, dlatego żadne z was się nie śmieje. Ściskacie swoje dłonie na pożegnanie i wskakujesz na pokład. Gdy ty rozbuchtowujesz szoty i fały, Res woła Villema, by pomógł mu na kei. 

Rozlega się szum niewielkiego silnika i wasze wołanie, gdy oddajesz szpringi i cumy. Odchodzisz. Ostatni raz patrzysz na Colifior za rufą i ustawiasz się dziobem do wiatru. Furkot rozwijającego się foka wypełnia powietrze. Zwalniasz zacisk knagi i stawiasz grota. Łopot płótna zagłusza życzenia spokojnej wody wykrzykiwane z brzegu. Odpadasz i żagle łapią wiatr. Cichną. Jacht kładzie się na burcie, nabiera prędkości. W końcu wygaszasz silnik. Zostałaś tylko ty, wiatr i wszechocean.

Mirabelka idzie w przechyle, żagle są mocno wybrane i gdyby udało ci się utrzymać ten kurs przez kolejne sześć dni, to szybko dotarłabyś do najbardziej wysuniętego na południowywschód krańca Leire, ale jeśli dobrze odczytujesz, co zapowiada niebo, to będziesz musiała zawrócić, sztormować z wiatrem, kto wie, jak długo. 

– Cholerny dziad burzowy – mruczysz, spoglądając na wypiętrzające się przed dziobem chmury, w których widzisz pomarszczoną twarz. Wiesz, że to tylko pareidolia, ale nie przeszkadza ci to mówić do nieba głośno, jakby ktoś tam faktycznie był i cię słuchał.

Zaciskasz mocniej dłonie na kole sterowym i kalkulujesz, bo sztorm oznacza stanie na deku i pilnowanie kursu, póki wiatr się nie uspokoi. Bieleją ci knykcie. Na Ziemi potężne statki z wielkimi silnikami były w stanie walczyć z żywiołem, próbować zderzać się z falami, ale twój mały jacht nie podoła. Ustawiasz samoster i zbiegasz pod pokład, przygotować kanapki i coś ciepłego do picia w termosie. Wyciągasz sztormiak, kalosze. Nie dasz się zaskoczyć. Masz cel.

Wszyscy go mieliście, przylatując tutaj. […]