Zapytałam ostatnio na facebooku czy ktoś byłby zainteresowany moimi starszymi opowiadaniami, które gdzieś się ukazały, ale są to pozycje raczej trudne do zdobycia, a licencja nie zabrania mi ich ponownej publikacji gdzieś indziej. I przy okazji czy miałabym do nich dodać nieco komentarza od siebie o tym dlaczego napisałam co napisałam.
Odzew był raczej jednogłośny – publikować z komentarzem, a zatem to robię.
Na pierwszy ogień idzie „Było jutro”. Opowiadanie, które znalazło się w pokonkursowej antologii „Fantazje Zielonogórskie” tom 5, czyli ma już dobre pięć lat. Opowieść o tym, jak powstało znajduje się na końcu wpisu 🙂
Było jutro
Nie lubił wracać o tej porze. Było za późno, żeby ostatni imprezowicze niepewnym krokiem sunęli do domów i za wcześnie, aby zaspani pracownicy pierwszej zmiany cicho przemykali między blokami. O tej godzinie nawet pociągi nie przejeżdżały przez Zieloną Górę i cisza wierciła w uszach. Własne kroki rozlegały się zdecydowanie zbyt głośno, a każdy szelest rozbrzmiewał nienaturalnie i niepokojąco. Nie wiało. Niebo było ciemne. Gwiaździste i bezksiężycowe. Bloki osiedla Pomorskiego spoglądały na Krystiana Zawadę czarnymi oczami okien, w których nie odbijało się nic, jakby niczego przed nimi i za nimi nie było. Ani jutro, ani wczoraj, tylko ulotne tu i teraz.
Carpe diem!
Zaśmiał się.
Idąc starał się ignorować pojawiający się niekiedy nieprzyjemny swąd . Nie było go tu. Swądu. Nie teraz. Był pod koniec XVIII wieku – Krystian czytał o tym jeszcze zanim zdecydował się zjechać w czasie, bo nie mieli stuprocentowej pewności do kiedy trafi; zawsze istniało ryzyko. Już będąc tutaj próbował zrozumieć, dlaczego akurat tamte lata przebijają najwyraźniej? Czemu nie jakieś inne? Przyjemniejsze. Złośliwość losu wydawała się równie dobrą teorią jak niejednorodność memów, wpływ obecnej świadomości i pamięci, na stan poprzednich warstw. Chciał to przeliczyć, sprawdzić, ale tu nie było jeszcze komputera i języka, który by temu podołał.
Przeciął trawnik. Miał wrażenie, że nabot lśni w ciemności i blask ten próbuje go dogonić. Złapać za piętę.
Zanurkował w klatkę schodową. Nie zapalał światła i tylko przypadkiem zauważył wciśniętą między drzwi a framugę kopertę, zanim spadła na ziemię.
Była prosta. Najtańsza biała do dostania na każdej poczcie w mieście. Nie opisano jej adresem nadawcy, nie naklejono znaczka, a jedynie równym, niemalże technicznym pismem zaadresowano.
Sz. P. Krystian Horosztyński
Zamarł z nią w dłoni w pokoju pełnym starych map, książek, wydruków i odręcznych notatek, spływających ze stołu niczym zegary Dalego. Od dwudziestu lat nie był Horosztyńskim. Krystian Horosztyński w ogóle się jeszcze nie urodził i nie znajdzie się tu wcześniej jak za lat sześćdziesiąt, a jednak do niego, a nie Zawady, zaadresowano list.
Zorientował się, że drżą mu ręce, gdy koperta wypadła spomiędzy palców i cichutko pacnęła o podłogę.
W bloku panowała cisza. Nikt nie spuszczał wody, nie chodził tupiąc. Przez zamknięte okno na szóstym piętrze nie wpadało do środka światło ulicznych latarni i ciemność otulała go dokładnie. Agnieszka spała za ścianą, gdy najciszej jak potrafił rozrywał papier.
– No, daj spokój. Wszyscy tam jeżdżą, wszyscy piją i nie było żadnych problemów. Null. Zero. Ludzie mają ruinę zamku w dupie, serio. – Przewrócił oczami i westchnął rozdzierająco, a Agnieszka wiedziała, że kolega dużo sobie po tym wypadzie obiecywał. – Nie mów, że boisz się duchów?!
Wzruszyła ramionami i odwróciła się na pięcie. Odchodziła z poczuciem moralnej wyższości, ale nie z zadowoleniem. Wiedziała, że zrobiła dobrze, ale to wcale nie poprawiało jej nastroju. Raczej górę brała w niej świadomość, że to będzie kolejna sobota w jej życiu, która niczym się nie będzie wyróżniać. Zje obiad, poczyta, pogada z ojcem, może przejdzie się na spacer. Wieczorem obejrzy hurtem odcinki trzech seriali, dla których nie miała czasu w tygodniu i tak zrobi się noc, więc pójdzie spać, a gdy się obudzi, będzie niedziela, dzień trzydziesty sierpnia roku pańskiego 2015.
– Nie miałaś być ze znajomymi?
Nie widziała ojca, ale jego głos zabrzmiał, ledwo przekroczyła próg mieszkania.
– Jechali na zamek w Zatoniu – odpowiedziała nie podnosząc głosu. – Robić ognisko, pić na umór i czekać na duchy.
– Duchy?
– Tak, tato. Duchy – potwierdziła i spojrzała na Krystiana, stojącego w drzwiach do pokoju.
Wydawał się zainteresowany, co jej w ogóle nie dziwiło. Od zawsze wiedziała, że jest w tym względzie nawiedzony. Bawiło ją to nawet. Z pewnością nikt w dzieciństwie nie słyszał tak fantastycznych bajek jak ona! Oparła się o ścianę i zmierzyła go wyzywającym spojrzeniem.
– Od jakiegoś czasu, miesiąca lub może dwóch, chodzi plotka, że się tam pojawiają. Ktoś widział damę w jasnej sukni, ktoś jakieś pary wspinające się po schodach, a raczej po powietrzu tam, gdzie chyba była klatka schodowa. Ale to plotki. Wszyscy tam jeżdżą pić, robić ogniska, więc… – Wzruszyła ramionami. – Nie polecam wybierać się w weekendy. Jest coś na obiad?
– Zostawiłem ci makaron…
– Dzięki.
Krystian Zawada zamknął za sobą drzwi pokoju i oparł się o nie. Żółte szkło przesłaniała duża korkowa tablica pokryta karteczkami i masą pinezek, które teraz wbijały mu się w plecy, ale ignorował je. Ze ściągniętymi brwiami, niewidzącym spojrzeniem wpatrywał się w okno na przeciwległej ścianie.
Zatonie było daleko od Zielonej Góry i nie wchłonęła go przecież aż do wtedy, więc nie było powodów do obaw, a mimo tego w dole żołądka zalęgło mu się coś ciężkiego. Bo jeśli te duchy nie były alkoholową marą, grą światła na dymie i złudzeniem, jeśli widziało je więcej osób, jeśli nikt nie kłamał, to może strefa powiększała się, jej krawędzie kruszyły jak lód na jeziorze? Deterioracja granicy przebiegała różnie, na różnych poziomach, płaty degenerowały i…
Odetchnął głęboko. Nie było podstaw, aby spodziewać się najgorszego, ale ciekawość go gryzła i chciał wiedzieć, tak jak może chcieć czegoś dziecko, ale niekoniecznie powinien przeszło czterdziestoletni mężczyzna.
Sięgnął dłonią by rozmasować prawy bark. Bolał go.
– Zgaduję, że te duchy, to mogą być przebitki z innych czasów, tak?
– Możliwe. – Odpowiedział na pytanie siedzącego na kanapie mężczyzny o dobre dwadzieścia lat od siebie młodszego, który był chyba jedyną osobą, jaką w ostatnich latach nazywał przyjacielem.
– Coś cię gryzie i niepokoi. Zawsze gdy tak jest robisz ten ruch. – Marcin zademonstrował, choć w jego wykonaniu wyglądało to o wiele groźniej. Podobnego wzrostu co Zawada był jednak od niego znacznie szerszy w ramionach, biceps miał ponad dwa razy taki i w ciemnej uliczce przestraszyłby niejednego chojraka. Nie wyglądał na typowego studenta fizyki i typowy się nie czuł. Gdyby było inaczej, to zapewne nie siedziałby w mieszkaniu własnego wykładowcy z uniwersytetu, i nie rozmawiał z nim tym tonem. – Ja tego ciągle nie rozumiem do końca, ale mówiłeś, że każda chwila, to taka jakby kartka papieru, odzwierciedlająca przestrzeń i czas. One składają się w stos. – Gestykulował jak człowiek, który sam nie wie o czym mówi, więc musi to sobie narysować w powietrzu i zobaczyć. – I jak one się ze sobą posklejają, to mogą się przenikać i przebijać jedna w drugą, niekonieczne takie od razu sąsiednie, ale dalsze, bo tak – zaśmiał się, a Krystian nie przerwał mu, choć zupełnie co innego było przyczyną jego złego nastroju. – Bo im się tak podoba i to są te duchy w różnych nawiedzonych miejscach. A teraz w Zatoniu coś przebiło i co z tego…? Znaczy wiesz… Oczywiście, że wiesz… że nawiedzonych zamków to w tym kraju jest trochę, a za granicą. – Przewrócił oczami. – Czyli to czasami się samoistnie zdarza, co nie? Mała skala i to się tam jakby prześlizguje po rozwiniętej falowej. Co innego jakieś większe rzeczy, jak zjazd z tej twojej przyszłości do dzisiaj.
Zapadała między nimi pełna pytań cisza. Nie bez powodu Marcin w swojej interpretacji pozostał jednak kolokwialny i wrzucił w nią więcej jakieś i jakby niż zdarzało mu się na co dzień. Gdyby chciał przedstawić swoją naukową teorię, to odwołałby się do zredukowanej zasady van der Hörsta, powołał na post-thallorialną interpretację czasoprzestrzeni i wplótł w to najwyżej jeden niewinny żart, o nieogarnianiu tej kuwety, bo naprawdę przerastało go to momentami. Przytłaczało i czasami wolałby żyć w błogiej nieświadomości jak jego znajomi z roku. A jednak postąpił inaczej, bo chciał, aby Krystian się wtrącił i wypowiedział, zaprzeczył albo przytaknął – ten jednak milczał. Podszedł do okna i patrzył za nie, ale czy widział boisko, drzewa i sąsiedni blok, tego Marcin nie był pewien. W bąblu temporalnym ponoć przebitki zdarzały się częściej i miało to związek z trzecim rozwinięciem zasady nieoznaczoności – kolejną rzeczą, którą Krystian uważał za oczywistą, a Marcin miał problem z pojęciem zarówno koncepcji, jak i stojącej za nią matematyki. Niekiedy – rzadko, ale jednak – zastanawiał się ile lat tak naprawdę dzieli ich teraźniejszości, bo Krystianowe „trochę” było bardzo nieprecyzyjne.
Nawet jak na astrofizyka.
Ale Krystian milczał, pochłonięty przez myśli o liście, który był niczym więcej, jak zaproszeniem na spotkanie, ale Horosztyński na kopercie budziło najgorsze koszmary
*
– Tato?
Zaskoczyła go. Godzina była co najmniej nieludzka, zaś on starał się zachowywać najciszej jak potrafił, aby jej nie obudzić. A mimo tego stała w drzwiach do kuchni zaspana, z włosami splecionymi w potargany od snu warkocz, podobna i niepodobna do matki. Szczupła i wysoka raczej po nim, ale z twarzy, spojrzenia i gestów zupełnie jak Marzena, gdy ją poznał przed laty.
– Obudziłem cię?
Potrząsnęła głową i ziewnęła, nawet nie zakrywając ust dłonią, po czym bez słowa zniknęła w łazience.
Myślał, że wróci spać, ale się mylił. Zamiast tego zrobiła sobie herbatę i usiadła na blacie, uśmiechając się zadowolona.
– Tato…
Nie musiała mówić nic więcej, aby wiedział, że czegoś chce. Czegoś, co może mu się nie spodobać. Kilka takich rzeczy przeszło mu przez myśl i nie wiedział, której obawia się najbardziej. Zrezygnowania ze studiów, zanim je jeszcze zaczęła – raczej nie. Zmiany wybranej uczelni – w sumie to tylko brzmiało jak coś strasznego, ale nic więcej. Ukrywanej miłości? Po prawdzie nie miał pojęcia, co jeszcze może siedzieć w jej głowie. Była jego córką, owszem, ale on nie znał w pełni jej rzeczywistości i czasami przekonywał się o tym boleśnie. Nie rozumiał obecnej logiki, bo sam wychował się w innych czasach. Bardziej innych niż Polska Ludowa, choć o niej zwykle myśleli ci, przy których wymsknęło mu się to znamienne: nie wiem, moje dzieciństwo, to był inny świat.
Milczał i patrzył wyczekująco.
– Chcemy sobie zrobić pożegnanie lata w trzecim tygodniu września, ale takie z pompą. Rodzice Dominika zgodzili się udostępnić nam swój domek w Bieszczadach i chcemy tam pojechać paczką z klasy, bawić się, cieszyć końcówką najdłuższych wakacji w życiu i w ogóle.
Nadużywała tego w ogóle i czasami zwracał jej na to uwagę. Powtarzał, że to nic nie znaczy i stanowi zapychacz, ale zdawało się, że nie jest w stanie już nad tym zapanować.
– I? – Starał się nie zabrzmieć wrogo, po prostu chciał usłyszeć pełne pytanie.
– Nie masz nic przeciwko?
Spoglądała na niego kątem oka, niby taka świadoma, że jest pełnoletnia, że może o sobie decydować i dwudziestego szóstego września wyjedzie do Gdańska na studia, gdzie będzie mogła robić co chce i jak chce, bo Krystian nie dowie się o niczym, jeśli ona mu o tym nie powie. Zarazem jednak chciała jego pozwolenia. Czysto formalnego, ale potwierdzającego, że wciąż jest jej ojcem i może na niego liczyć.
– Jesteś dorosła…
Zmarszczyła czoło.
– I wierzę, że nie zrobisz na takim wyjeździe niczego, czego potem którekolwiek z nas mogłoby żałować – dokończył, a Agnieszka westchnęła głęboko i zaśmiała się.
– Dziękuję.
– A teraz spać.
– Spać, srać, ja mam jutro wolne, a ty nie. Ty powinieneś iść spać, a ja do rana mogę oglądać seriale – droczyła się, ale widać po niej było, że jest śpiąca i nie zdołałaby dotrwać do końca pierwszego odcinka. Wykorzystała okazję, aby porozmawiać, ale wyczerpawszy temat sama zamierzała wrócić do łóżka i nie potrzebowała zachęty. Ziewnęła i zeskoczyła z blatu.
– Dobranoc.
Jeśli zauważyła leżący na kuchennym stole list, pisany aż nadto dużymi literami, to nie dała tego po sobie poznać, ale Krystian zganił się za nieostrożność i szybko sięgnął po niego. Gdyby Agnieszka zdecydowała się wrócić, wolał mieć go w kieszeni.
Tak jak poprzedni tak i ten zaadresowany był do Krystiana Horosztyńskiego, napisany na białej kartce papieru do drukarki i umieszczony w równie bezpłciowej kopercie bez znaczka i adresu nadawcy. Pismo ponownie było niemal techniczne i tylko słów więcej, a najbardziej wśród nich wybijały się my i córka. Przejmowały go dreszczem bardziej, niż inżynieria przyszłości czy kreowanie dobrobytu, które powtórzono trzy i dwukrotnie. Miał wrażenie, że wie, jak Marcin skomentuje ten list, do jakich filmów się odwoła i jak inaczej będzie na niego patrzył, a mimo tego czekał na świt, aby móc zadzwonić i umówić się na spotkanie. Opowiedzieć, że nie gnębią go duchy z Zatonia – to tylko naukowa ciekawość. Za to listy, to coś zupełnie innego.
Zamknął oczy i wsłuchał się w ciszę.
*